środa, 30 marca 2011

Wiosna

Dzisiaj dotarło wreszcie do mnie, że zaczęła się wiosna.
Oczywiście pogodowo było to dla mnie widoczne od kilku dni, ale dzisiaj wreszcie zobaczyłam naprawdę wiosennego człowieka. W sensie modowym oczywiście, bo nie liczę tych panienek w niebotycznych szpilkach kupionych gdzieś na rynku, w których gdyby nie podpora w postaci osobnika płci męskiej, to zapewne padłyby po kilku krokach (wiem, są takie, co potrafią w tym chodzić, ale ich na ulicy nie spotkałam, mój pech).
Jednak ja nie o tym.
Wiosna objawiła mi się w sklepie, przy kasie, gdy nabywałam właśnie zapas kofeiny w postaci płynu do czyszczenia rur (w skrócie Cola Zero). Tym razem wiosennym zwiastunem był miły pan, czekający w tej samej kolejce. Jakis czas temu przestałam wierzyć, że tego rodzaju ludzie chodzą po ulicach mojej wioski, ale teraz wiara mi wróciła.
Ten cudownie zielony wiosenny szalik w zestawieniu z odzieniem wierzchnim (to był albo wiosenny płaszcz albo rodzaj dłuższej marynarki, no nie mogłam się tak gapić przecież!) w odpowiednio dobranej ciemnej szarości. Jeszcze do tego szara duża torba i nawet reklamówka zielona. Coś pięknego!
Dlaczego ja nie mogę co tydzień widywać takich ludzi? Albo częściej?
Ech, mam wymagania....
Jednak dobre chociaż to, że wiosenny pan poprawił mi mój padnięty w dniu dzisiejszym humor.
Znowu zasuwam 12 godzin, ale przynajmniej jak padnę na pysk to z uśmiechem.
Jak znam siebie, to zapewne jeszcze przed snem zapuszczę sobie "Samotnego mężczyznę" żeby się utrzymać w dobrym, modowym, nostalgicznym nastroju (lubię ten film, a obrazki są jego dużym atutem)
I to by było na tyle.

wtorek, 15 marca 2011

Początek roku

No dobra, dawno mnie tu nie było, fakt.
Ja jednak to taki nowicjusz w blogosferze jestem i nawet nigdy pamiętnika nie pisałam, więc co się dziwić.
Czy cos się działo? Działo się, a i owszem. Po raz pierwszy w moim starczym życiu (ostatnie sobota karnawału 2011) nawiedziłam klub taki jeden, na literkę N jest nazwa (kto z Litzmanstadt ten wie) i... ubawiłam sie jak nigdy! Mimo, ze mnie migrena ciężka brała, a kolejne drinki ("błagam, tylko coś z miętą!") jakoś nie pomagały, cud nastał po czwartym i dawce Validolu - jak ręką odjął. Do prawie 2 rano bawiłam się na soczku only :) Bylo fajnie, ten typ muzy ktory tam leci pozwala mi zapomnieć o wszystkim i się zresetować. Pub na górze fajny, chyba nawet solo tam czasem zajdę, jak mnie życie powali na łopatki, bo tanie drinki do 21-ej kuszą, a w miejscu blisko wodopoju to nawet sobie można całkiem spokojnie posiedzieć (jak komu muza nie pasuje, to od czego komórka i słuchawki?) I tylko jeden taki moment miałam, jak sobie na tę dzieci w pubie popatrzyłam - czy ja to już przypadkiem nie jestem muzeum?
Ale drink (sztuk dwie) i kawusia oraz zejście na dół i przegląd towarzystwa utwierdziły mnie w przekonaniu, że na nocne życie nigdy nie jest za późno.
Tak, ale to było jakeś 2 tygodnie temu, no.
A dzisiaj drugi dzień z rzędu siedzę w robocie 10 godzin i kurna końca nie widać...
Matka tęskni, piesiul wyje a ja w robocie... no do dupy to wszystko!
Jutro będzie lepiej?
No kurna, mam nadzieję.